piątek, 14 października 2011

Wehikuł Czasu, czyli spacerkiem po Trogirze


Witam ponownie!
Zgodnie z zapowiedzią ze wstępniaka, dziś odwiedzamy Dalmację. I to od razu środkową. Wybór jest nieprzypadkowy. To bodajże najciekawsza i najchętniej odwiedzana przez przybyszów z Polski częśc chorwackiego wybrzeża. Z autopsji wynika również, że najweselsza. Zanim jednak ochłodzimy wysuszone bałkańskim słońcem gardła i zadbamy o potrzeby ciała, przespacerujmy się po Trogirze. Zapewniam, że warto ze względu na sam Trogir, jak i czająca się na końcu niespodzankę...Ale po kolei. Najpierw garśc faktów.
Trogir - założony w III wieku p.n.e. przez greckich kolonistów z wyspy Issa (dzisiejszy Vis) pod nazwą Tragurion (Kozia Wieś). Od tego czasu Trogir stał się znaczącym portem. W roku 304 cesarz Dioklecjan nakazał tutaj stracić biskupa Splitu Dujama za głoszenie wiary chrześcijańskiej. Od roku 1107 pod panowaniem węgierskim. W roku 1123 zniszczony przez Saracenów. Miasto odbudowano 70 lat później. Od 1420 pod panowaniem Weneckim - tyle można znaleźc w Wikipedii. W Encyklopediae Brittanica nieco więcej, m.in o katedrze św. Wawrzyńca, czy obronnym położeniu miasta na półwyspie. Nie tym będziemy się jednak zajmowac. Nie mam zamiaru przynudzac - jeśli ktoś ma ochotę, niech sięgnie do poważniejszych źródeł. Ja natomiast chcę zaproponowac spojrzenie na Trogir własnymi oczami, które zrobiły się okrągłe jak u pięciolatka, który zamiast znienawidzonego szpinaku czy innej rzekomo zdrowej żywności dostał właśnie porcję lodów czekoladowych.
    Pierwszy rzut oka był nieco przymglony - około drugiej w nocy, po trzech godzinach lotu i kolejnych dwóch i pół w autobusie, toczącym się po Jadrance, czyli szosie zbudowanej na rozkaz marszałka Tito wzdłuż adriatyckiego wybrzeża. Jadranka zaczyna się na terenie dzisiejszej niepodległej Słowenii i biegnie kilkaset kilometrów na południe, w stronę Dubrovnika i dalej, ku Albanii.
   Po przydługiej podróży przez miasteczka i wsie chorwackiego wybrzeża, mój mocno już mętny wzrok zdołał wychwycic jedynie obskurny dworzec autobusowy, most i podświetloną wieżę katedry św. Wawrzyńca - o czym dowiedziałem się kilkanaście godzin później. Te kilkanaście godzin jedynie wzmogło szok, którego doświadczyłem, widząc Trogir w pełnym świetle dnia. Zwiedzanie zaczyna się bowiem jak filmy Hitchkocka - najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosnie...
   Dworzec ( kolodvor po chorwacku ) to prawdziwy relikt czasów komuny. Kto pamięta, ten wie o co chodzi, młodszym musi wystarczyc opis: smród, brud i ubóstwo. Obok kolodvora rozgościł się targ, w typowo bałkańsko - slowiańskim stylu, czyli szwarc, mydło i powidło. Jak się jednak niebawem okazało, był to najlepszy punkt zaopatrzenia w okolicy, a kantor oferował przyzwoity kurs wymiany. Z targu przez most nad kanałem portowym, będącym zarazem fosą miejską, wchodzimy do miasta przez  główną bramę, ozdobioną weneckim Lwem św. Marka  - jeden z wielu śladów bogatej historii Trogiru. I tu właśnie następuje trzęsienie ziemi: bałkański bajzel i wątpliwej jakości architektoniczne osiągnięcia czasów Tity zostawiłem za sobą, by znaleźc się w środku....no właśnie, czego? W przeszłości jedynie dwa razy doświadczyłem podobnego wrażenia: w Pradze i we Lwowie. Zupełnie jakby cała europejska cywilizacja, dziedzictwo handlu i architektury, zbiegły się w jednym miejscu. Rzymskie fortyfikacje, uzupełnione o wenecki bastion artyleryjski górujący nad portem, bizantyjskie kościoły i renesansowe pałace, kamienice kupieckie będące kolażem następujących przez kilkaset lat przeróbek - a wszystko to stłoczone na malutkiej powierzchni, poprzecinane labiryntem biegnących nieregularnie uliczek. Szczególnie jedno miejsce utkwiło mi w pamięci: ostro sklepiona brama w jednej z bocznych uliczek, niewysoka, można dotkąc sklepienia wyciągniętą ręką. Tuż za nią - ściana kamienicy, niewiele ponad poziomem gruntu prostokątny zarys rzymskiego okna, nieco powyżej romańskie, wąskie okienko, raczej strzelnica w murze obronnym, niż świetlik, a ponad nim - renesansowy, wenecki balkon. Jedna sciana, mówiąca jednak więcej o historii tego miejsca, niż wszystkie podręczniki archeologii razem wzięte.
    Szczęśliwie tłum turystów zaczyna się rozchodzic, kolejno odjeżdżają autobusy wycieczkowe,  na Rivie ( czyli spacerowym nabrzeżu ) robi się nieco luźniej, a my z kumplem, który wymyślił całą tą eskapadę, czekamy na naszych gospodarzy. Wreszcie są - kilka minut jazdy i jesteśmy w konobie, czyli chorwackiej karczmie. Nawiasem mówiąc, konoba to bardzo pojemne określenie, mieści się w nim wszystko od pospolitej mordowni, po elegancki zajazd, zatem ostrożnie z wyborem! Tutaj wreszcie spróbujemy jednego z bałkańskich specjałów: pieczonego koziołka!

  W tym miejscu uczciwie ostrzegam: jeżeli ktoś jest wegetarianinem, działa w partii zielonych itp lepiej niech dalej nie czyta!

 Biesiadę rozpoczęliśmy piwkiem, ot tak, żeby troszkę pobudzic apetyt. Opalany drewnem piec, służący również do wypieku chleba, był już nieźle nabuzowany. Jeszcze niecała godzina spędzona na dyskusji z gospodarzami ( w użyciu wszelkie języki słowiańskie + niemiecki ) i zaczynamy. Oszczędzę tu opisu ociekających tłuszczem facjat i poplamionego obrusa, zamiast tego od razu przejdę do rzeczy: zapomnijcie o pizzy, minnestrone i tym podobnych bzdetach! Zamiast tego proponuję PIECZONĄ KOŹLINĘ czyli ucztę w tradycyjnym śródziemnomorsko - bliskowschodnim stylu. Tragurion  to w końcu w klasycznej grece Kozia Wieś, zatem danie jest jak najbardziej na miejscu.  Nie będzie zbyt trudno, więc nie uciekajcie, leniuszki:)))

Koźlina - im młodsza, tym lepsza. Ilośc zależy tylko i wyłącznie od liczby biesiadników i pojemności pieca. Kluczowy jest wiek i źródło pochodzenia - na południu Europy, Bliskim Wschodzie, czy Afryce Północnej, ze względu na niską wilgotnośc powietrza i dziko rosnące aromatyczne zioła, mięso nie jest otluszczone, lecz kruche, wchłonęło też aromat ziółek. W naszej części świata, ze względu na soczystą trawę, zwierzęta szybciej przybierają na wadze, a koźlina ma do tego specyficzną woń, którą nie wszyscy lubią.
Można pozbyc się tego problemu, wystarczy poświęcic nieco czasu:
  • podzielone na porcje mięso wymoczyc przez około dobę w serwatce - wyciągnie woń, a do tego naturalny kwas przyspieszy kruszenie
  • jeżeli nie mamy serwatki, użyc solanki z lekkim dodatkiem sody spożywczej, podobnie jak na prosię po polsku
  • jeżeli mamy do dyspozycji piec opalany drewnem, np. grill kominowy na działce, zdecydowanie polecam tą metodę. Ale brytfana w piekarniku też może byc
  • natarte przyprawami mięso ( majeranek, rozmaryn, czosnek, papryka ) pieczemy jakieś 2 - 2,5 h, polewając od czasu do czasu wydzielającym się sosem. 
PRAWDA ŻE PROSTE?

Sałatki wedle wyboru, ale nie może zabraknąc chleba na przegryzkę - najlepiej razowca. Co do napitków: najlepiej pasowało mi piwo, ale zauważyłem, że miejscowi lubią też czerwone, mocno wytrawne wino, w rodzaju węgierskiego Egri Bikaver. Jest ono podawane wbrew francuskim przesądom:  schłodzone, czasami wręcz z lodem, co pomaga spłukac tłustość. Smacznego!!!

Teraz zgodnie z obietnicą nieco informacji praktycznych:
  • komunikacja. To ogólnie dość bolesny temat. Wprawdzie przez Dalmację przebiega nowoczesna autostrada, jednak w pewnym oddaleniu od wybrzeża. Drogi lokalne w sezonie są potwornie zatłoczone. Dobrym rozwiązaniem jest skuter lub rower, szczególnie biorąc pod uwagę ceny komunikacji publicznej. Przez tydzień wydałem więcej na bilety, niż na benzynę!  W samym zaś Trogirze starówka wyłączona jest z ruchu kołowego.
  • Pieniądze i zaopatrzenie: jak już wspomniałem, kantor na targu oferował przyzwoity kurs wymiany, można udać się też do któregoś z banków. Jeżeli mamy konto w Banku Pocztowym, można użyć bankomatu Splitska Bank - są częścią tej samej grupy, BNP Paribas, nie kasują zatem prowizji.Żywność na targu pochodzi od miejscowych rolników, jest zatem świeża, można kupić też rakiję i wino domowego wyrobu. Szczególnie polecam PROSZEK - śmiesznie brzmi, ale za to jak smakuje! Co do sklepów, to najlepiej wybrać KONZUM - podobny rodowód, co PRL - owskie Społem, za to wybór i ceny naprawdę przyzwoite
  • Gastronomia: to temat - rzeka! Jak w każdym kurorcie, pełno tu turystycznej konfekcji ( pizza, hot - dogi, hamburgery ) są też restauracje oferujące kuchnię regionalną. Niestety, w sezonie bazują na przypadkowym, jednorazowym kliencie, stąd stosunek cena / jakość wypada różnie. Najlepiej udać się poza centrum, np. na Wyspę Ciovo, lub w kierunku Kasztelskiej, do tradycyjnej konoby. Jedną znam szczególnie dobrze, ale o tym w następnym poście.



      PS. W następnym odcinku libacja na Wyspie Ciovo! Do zobaczenia


























      Od Karpat po Adriatyk, od Dniestru po Dunaj...

      Witam Szanownych Wędrowców!
      Włóczykijów, przedkładających namiot i dym z ogniska ponad zdobycze współczesnej cywilizacji i hedonistów, nie wstępujących do przybytków luksusu wycenionych na mniej niż pięc gwiazdek. Jak mówi przysłowie: "jeszcze sie taki nie urodził, co by wszystkim dogodził...". Ja jednak spróbuję. I śmiem mniemac, że mam po temu spore szanse.
         Przebyłem długą drogę: od rozdeptanych pionierek ( kiedyś mówiło się tak na buty trampingowe ) i noclegów w krzakach na szlaku, przypadkowej gościny w Dzikich Polach Ukrainy, po wille i hotele w popularnych kurortach. Zabrzmiało trochę kombatancko... Ale nie zrażajcie się: ten blog nie jest wspomnieniem z zamierzchłych czasów, kiedy to rzekomo bywało lepiej. Jest jak najbardziej współczesny. To zapis podróży, często na wariackich papierach, ludzi i miejsc, w które trafiłem  na swej drodze, oraz smaków które kojarzą się z nimi po dziś dzień. Żebyście zaś nie mieli poczucia straconego czasu ( nie nazywam się przecież Marcel Proust ) w każdym poście znajdziecie informacje praktyczne (co, gdzie, jak, za ile ) oraz  moje jak najbardziej subiektywne opinie i przynajmniej jeden przepis kulinarny, który pomoże przywołac na chwilę atmosferę wspomnianych miejsc.No i oczywiście wybór napitków :)
          Zacznę od źródeł, czyli od byłych Austro - Węgier. Nie, nie mam zamiaru przynudzac o bokobrodach Franciszka Józefa.  Po prostu: stamtąd pochodzę, po drugie - byłe imperium jest istną kopalnią wrażeń i atrakcji, zarówno historyczno - krajobrazowych, jak i rozkoszy podniebienia. W tytule posta jasno stoi: od Karpat po Adriatyk, od Dniestru po Dunaj... W tym miejscu muszę jednak zakłócic porządek geograficzny: na początek nic o Wiedniu, nic o Pradze, Krakowie, Lwowie czy Budapeszcie. Popędzimy prosto na południe: do chorwackiej Dalmacji.