środa, 9 maja 2012

Galicyjski Eros - czyli lwowskie smakołyki i dziwne praktyki


             Istnieją miejsca, do których podświadomie się tęskni, mimo, że nigdy wcześniej się ich nie odwiedziło. Miejs ca, które zmieniają sposób patrzenia na świat. Gdy wreszcie do nich docieramy, czujemy, jakbyśmy wracali do domu po długiej podróży, niezależnie, czy rzeczywiście przemieszczamy się w czasie i przestrzeni, czy wędrujemy w głąb własnego „ja”. Podróżując po Europie doświadczyłem tego rodzaju odczuć kilkukrotnie, nigdzie jednak tak silnie, jak we Lwowie. Zaczęło się dość banalnie, a było to tak…
            Babcia pochodziła  ze Lwowa. Opowiadała o nim wiele i ze szczegółami, do tego stopnia, że dziecięciem kilkuletnim będąc, wierzyłem, że Miasto Lwa nadal leży w granicach Rzeczypospolitej. Z błędu wyprowadziły mnie atlas geograficzny i podstawówka schyłkowego PRL. Zresztą moja dziecięca nieświadomość nie była bardziej szkodliwa niż przekonania ówczesnych decydentów o niezłomności socjalizmu, czy wiara współczesnych pajaców w rzekomy prestiż, jaki spływa na nas wszystkich z powodu (de)organizacji Euro Cup 2012.
Ale do rzeczy: po 1989 r. za pośrednictwem mass – mediów spadła na nas nawałnica opowieści o tzw. Kresach Wschodnich, od historii i kultury utraconego Lwowa poprzez filmy ze Szczepciem i Tońciem, na nie mniej fascynujących kulinariach kończąc. Niestety, dyrektorzy programowi, chcąc z nawiązką nadrobić lata zakłamywania, zapomnieli o przysłowiu, że „co za dużo, to i świnia nie zechce”. W rezultacie całe to narodowo – patriotyczno – sentymentalne beczenie zaczęło działać pawiogennie na znaczną część opinii publicznej, włączając w to autora niniejszego tekstu. Podróż na Wschód została odłożona na bliżej nieokreśloną przyszłość, sam Lwów zaś zajął w mej świadomości miejsce podobne cudownej, lecz dawno zaginionej Atlantydzie. Temat powrócił kilka lat później, niespodziewanie i przypadkowo, jak to często bywa...
             W wakacje letnie A.D. 1999 pierwotnie miałem udać się do Chorwacji w towarzystwie kolegi z roku. No, tak naprawdę pierwotnie miałem je spędzić z dziewczyną, ale ponieważ uznała mnie za niepoważnego (czytaj: portfel wiatrem podszyty) zdecydowałem, że skoro nie mogę cieszyć się jednocześnie atrakcjami turystycznymi, wzmożonym spożyciem i radosnym bara – bara, ograniczę się jedynie do spożycia i turystyki. Po wnikliwej analizie ekonomicznej ( kolejny raz uswiadomiliśmy sobie, że jesteśmy gołodupcami ) oraz pod wpływem opowieści ukraińskiego kolegi z akademika, wybór padł na Ukrainę.  Miesiąc nie minął, a siedzieliśmy w autobusie relacji Przemyśl – Lwów.
            Pierwszy kontakt ze Lwowem nie był zachęcający: okolice dworca autobusowego, który sam wygląda jak skrzyżowanie kosmodromu z jurtą, to rozpadające się betonowe blokowisko: koza pasąca się na trawniku, przemykające stadko bezpańskich psów, podpita żebraczka w tumanach pyłu, zdezelowane pojazdy. Wszystko to przypominało bardziej sowiecką wersję Fallout, niż wymarzoną Atlantydę. Na szczęście szybko złapaliśmy autobus do centrum, by po kilkuna stu minutach doznać szoku – tym razem pozytywnego. Kilka pierwszych minut na Lwowskiej starówce wystarczyło,by zapomnieć o smrodku postsowieckiego rozkładu i przenieść się w atmosferę tętniącej życiem galicyjskiej, kosmopolitycznej aglomeracji. Nawet pobieżny ogląd wskazywał na rozmach i fantazję pokoleń  budowniczych oraz wielkie pieniądze, które za nimi stały. Uzasadnione wydaje się twierdzenie, że dla Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a poźniej imperium Habsburgów Lwów był tym, czym dla współczesnego świata Nowy Jork: konglomerat Polaków, Rusinów,  Żydów, Ormian, Greków, Niemców i Włochów – by wymienić najliczniejszych – wytworzył w ciągu kilkuset lat nową jakość w każdej dziedzinie nauki, sztuki i kultury polityczej. Oczywiście, owa Atlantyda miała swoje wady: kręte zaułki Lwowa roiły się od przedstawicieli podziemnego światka, podzielonych według narodowości i klasy społecznej. Słynni lwowscy baciarzy mieli więcej wspólnego z bohaterami kryminałów Marka Krajewskiego, niż poczciwymi Szczepciem i Tońciem. Zanim jednak Pan Krajewski zaludnił miejskie kanały nożownikami i zboczeńcami wszelkiej maści, stolica Galicji wydała na świat postać, której twórczość wywarła wpływ nie tylko na światową literaturę ale i psychiatrię kliniczną oraz zainspirowała rzesze producentów bajek z gatunku „tylko dla dorosłych”. Czas wreszcie przypomnieć wybitnego lwowiaka! Szanowni Czytelnicy! Oto Leopold Ritter von Sacher-Masoch! Tak, tak…dobrze kojarzycie….to właśnie od jego nazwiska pochodzi termin „masochizm”.
            Już samo nazwisko to typowo lwowski mętlik: ojciec był Austriakiem i dyrektorem lwowskiej policji. Ożenił się z rosyjską arystokratką o niemieckim nazwisku von Masoch. Sam Leopold zaś zdradzał silne sympatie panslawistyczne i filosemickie. Cóż, dorastanie w ogarniętym kulturowym i obyczajowym fermentem Lwowie oraz studia w liberalnej Pradze i Grazu nie mogły nie pozostawić śladu. Leopold był twórcą wszechstronnym, realistycznie opisywał swą galicyjską ojczyznę. Tym jednak, co przyniosło mu światowy sukces i otaczającą go po dziś dzień otoczkę skandalu, była powieść „Wenus w futrze” – zapis osobliwego eksperymentu z 1869 roku, w ramach którego baronówna Fanny von Pistor przez pół roku traktowała go jak niewolnika. Później były „Messaliny Wiedeńskie” i wiele innych skandalizujących tekstów, które po dziś dzień rozpalają wyobraźnię, nakręcając obroty przemysłu erotycznego i zapełniając gabinety seksuologów rzeszą niespełnionych nimfomanek i erotomanów.
             Niewątpliwie, twórca tego formatu zasługuje na pomnik, którego wreszcie doczekał się we Lwowie przed kawiarnią swojego imienia. Wystarczy wsunąć rękę do lewej kieszeni, by poczuć naturalnej wielkości…powiedzmy, przedmiot przynoszący szczęście w miłości. W środku zaś, zamiast ciasteczka do kawy, możemy sobie zamówić chłostę w wykonaniu urodziwej kelnerki.  By jednak cieszyć się tak mocnymi wrażeniami, najpierw należy nabrać sił, najlepiej przy sutym i solidnie zakropionym posiłku. Zastanówmy się, cóż mógł jadać wychowany w Galicji, wyrafinowany znawca erotyzmu i mroków ludzkiej psychiki, zafascynowany Słowianami i Żydami? Wydaje się, że w multikulturowej kuchni lwowskiej jedna potrawa niepodzielnie królowała na stołach, niezależnie od pochodzenia i wyznawanej religii: barszcz we wszelkich postaciach. Żeby zaś nabrać sił przed ekstremalnymi igraszkami, skłaniam się ku wyjątkowo bogatej i kalorycznej wersji:

      Barszcz lwowski
Z Wikibooks, biblioteki wolnych podręczników.
> Książka kucharska > Barszcz lwowski »
Czas przygotowywania: 1,5–2 h.
 Składniki
  • 500 g wołowiny z kością
  • 2 l wody
  • 500 g małych czerwonych buraków
  • porcja włoszczyzny bez kapusty
  • listek laurowy
  • po 3-4 ziarenka ziela angielskiego i pieprzu
  • cebula z wbitym goździkiem
  • 2 cytryny
  • 200 g konfitur z rajskich jabłuszek
  • szklanka gęstej śmietany
  • łyżka mąki
  • łyżeczka majeranku
  • sól,pieprz
Przygotowanie
Gotować rosół z mięsa i włoszczyzny z dodatkiem cebuli, listka, ziela i pieprzu. Wyszorowane buraki upiec w piekarniku, obrać, zetrzeć na grubej jarzynowej tarce lub pokroić w słupki. Obrane cytryny pokroić w cienkie plasterki, usunąć pestki. Buraki, cytryny i konfiturę z rajskich jabłuszek włożyć do rondla, zalać przecedzonym rosołem, chwilę gotować. Dodać pokrojone w kostkę ugotowane mięso i otarty majeranek, doprawić do smaku solą i pieprzem, wlać rozkłóconą z mąką śmietanę, mieszać i podgrzewać.
            Po obiadku dobrze byłoby coś chlapnać na podkręcenie fantazji przed zmysłową sesją, zatem proponuję tradycyjny napitek artystów i wszelkiej maści oryginałów drugiej połowy XIX w: absynt, czyli piołunówkę. Zwana Zieloną Wróżką ze względu na właściwości halucynogenne, po latach zakazów w wielu krajach europejskich wraca do łask, produkowana jest m.in. w Czechach. Wokół nierozerwalnie związanej z dekadencką bohemą piołunówki wyrósł cały ceremoniał. Poniżej za wikipedią podaję tradycyjne metody serwowania.
Rytuał ognia
Nad szklanką lub kieliszkiem trzymamy łyżeczkę, na której kładziemy kostkę bądź wsypujemy odpowiednią ilość cukru. Powoli wlewamy przez łyżeczkę 50 ml (lub według swojego uznania) absyntu. Podpalamy cukier nasiąknięty trunkiem i czekamy aż cukier się stopi. Kiedy płomień zacznie gasnąć wlewamy wodę (najlepiej mineralną, niegazowaną, ilość: 50 ml lub według upodobań). Mieszamy. Wypijamy jak najszybciej. Ogólnie rzecz biorąc ten sposób nie ma nic wspólnego z klasycznym piciem absyntu. Podkreślić należy, że podpalenie trunku nijak nie wpływa na zmianę jego smaku. Jest jedynie efektowne. Może być niebezpieczne. Zdarzały się poparzenia jamy ustnej przez niewprawnych degustatorów, ponadto można przy okazji zniszczyć, niejednokrotnie drogie, akcesoria, jak łyżeczki czy kieliszki. Podpalanie absyntu przed konsumpcją jest również czasami – błędnie – zwane "czeskim sposobem degustacji". Rytuał ognia jest wymysłem końca XX wieku raczej na potrzeby hollywoodzkich produkcji filmowych niż na potrzeby prawdziwych degustatorów trunku.
Rytuał wody
Wlewamy do szklanki lub kieliszka odpowiednią ilość absyntu (20 – 30 ml). Na ażurową (z dziurkami) łyżeczkę kładziemy kostkę cukru, polewamy cukier, aby nasiąkł, czekamy, aż syrop zacznie ściekać do kieliszka, stopniowo przesączamy resztę wody. Woda powinna być lodowata albo bardzo zimna, stosunek absyntu do wody: 1:3, ewentualnie 1:5 czy 1:7. Jeśli na łyżeczce zostało już mało lub wcale cukru,mieszamy nią absynt. pijemy bardzo powoli, delektując się każdym łykiem. W przypadku absyntów francuskich najpierw wyczuwamy anyż, hyzop, koper i na samym końcu nutę piołunu, jeśli chodzi o absynt szwajcarski, dominujące nuty to koper i piołun, z delikatną nutą mięty. Absynt zaś to perfekcyjne połączenie anyżu i piołunu z lekkim, ale wyczuwalnym cytrusowym odcieniem. Sposób ten często zwany jest też "sposobem francuskim". Jest najbardziej klasycznym sposobem picia absyntu.
Rytuał powietrza
Na posrebrzanej łyżeczce podgrzewamy cukier z wodą do momentu utworzenia syropu. Roztwór wlewamy do szklanki. Następnie po ściankach naczynia wlewamy absynt w stosunku 1:1 i podpalamy. Po chwili zdmuchujemy płomień i roztwór jest gotowy do picia. Sposób ten często zwany jest też "sposobem Janisa"- bardzo popularny w centralnej Francji oraz w Polsce.
Drinki
Absynt często stosowany jest również w drinkach z innymi alkoholami. W Polsce ten sposób nie jest zbyt rozpowszechniony. Znają go jednak i cenią znawcy absyntu. Z uwagi na swój mocno gorzki smak, mieszamy absynt z różnego rodzaju likierami. Proporcje powinny być tak dobrane, aby "obcy alkohol" nie zabił smaku absyntu, a jedynie go posłodził. Dla koneserów – absynt ze słodkim szampanem lub winem musującym.
Życzę wzniosłych wrażeń, tylko nie przesadzajcie! Wieść niesie, że nawalony absyntem Van Gogh obciął sobie ucho! To tyle na dzisiaj, zmykam, bo czuję że mam ochotę na solidnego klapsa…
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz